www.MusicNews.pl

Relacje z koncertów

W przeciągu ostatniego miesiąca byłem na dwóch ciekawych imprezach, z których relacje możecie znaleźć na stronach Music News

Cephalic Carnage w Manchesterze

Korn w Manchesterze


Mose Giganticus – Gift Horse

mose giganticus - gift horse

Czasem zapominam o tym, że klipy kręci się po to, by promować płyty. W zasadzie to mam coś na swoje usprawiedliwienie, bo jeśli chodzi o muzykę metalową, czy alternatywną to liczba teledysków jakoś drastycznie nie odbiega od tej z innymi gatunkami muzycznymi. Inaczej ma się sprawa z ich nagraniem, jakością, montażem itp. W zasadzie to 99% z nich mogłoby się nigdy nie ukazać. A jednak! Ostatnio jeden klip, obejrzany zupełnie przypadkowo, zwrócił moją uwagę.

Mose Giganticus jest w zasadzie jednoosobowym projektem gościa o imieniu Matt, który lubuje się w syntezatorach. Synth punk? Będę szczery, nie znam poprzednich wydawnictw projektu, to jest pierwsze jakie udało mi się usłyszeć i przyznam, że robi wrażenie. Słychać tutaj sporo punka, jednak to, co przykuło moją uwagę to podobieństwo do Mastodon i High On Fire. Nie bez znaczenia jest też wydawca – Relapse Records, doskonała rekomendacja, nieprawdaż? Płyta składa się z siedmiu zróżnicowanych kompozycji, w których można usłyszeć sporo heavy metalu, rocka progresywnego i hardcore’a. Moimi osobistymi faworytami na płycie są: energetyzujący i wpadający w ucho „The Left Path” oraz ostatni, pompatyczny i ciekawie zaaranżowany „The Seventh Seal”. Reszta też trzyma poziom: „Demon Tusk” (czyżby hymn do kampanii samorządowej PO?) czy „The Great Deceiver” (a może to jednak ten?) znajdą swoich fanów.

Płyta nie trwa ani za długo, ani za krótko, bo nieco ponad trzydzieści minut i jest to doskonała dawka dźwięków. Brzmienie, mimo tego, że nastawione na moc oraz brud, jest klarowne i nie męczy uszu po kilku minutach słuchania. Mose Giganticus nagrali płytę bardzo ciekawą, na pewno w niewielkim stopniu wizjonerską, ambitną i wartą przesłuchania. Ale czy znajda fanów swej twórczości? O to bym się nie bał, bo Relapse Records zawsze miało nosa do odkrywania ciekawych kapel, ale Matt pewnie i tak ma to gdzieś.


Dublińskie piekło 21-22.08.2010

Turystyka koncertowa nie jest już niczym dziwnym w dzisiejszych czasach. Najczęściej celami naszych wyjazdów są festiwale, ale bywają również „standardowe” gigi i na takie też udałem się w przedostatni sierpniowy weekend. Wszystko sprzyjało odwiedzeniu Dublina – piękna pogoda, niecała godzina lotu samolotem, a przede wszystkim skład weekendowych imprez, który gwarantował świetną zabawę.

Irlandia (pod warunkiem, że świeci słońce) okazała się magicznym miejscem, zupełnie innym niż zapomniany przez Boga kawał lądu położony po jej prawej stronie. Określenie Zielona Wyspa można faktycznie zrozumieć dopiero jak się tu znajdzie. Poza lokalną kuchnią wszystko zachwycało, czas płynął nieubłaganie i zbliżał mnie do sobotniego występu Cannibal Corpse w dublińskim klubie Academy. Na koncert przybyłem z „lekkim” poślizgiem i jak się miało wkrótce okazać, w odpowiedniej chwili, bo na scenie rozkładała się już gwiazda wieczoru

Widziałem „Kanibali” pięć albo sześć razy w moim życiu, ale poza jednym wyjątkiem ich koncerty nigdy nie schodziły poniżej pewnego poziomu, dlatego też liczyłem, że ich występ będzie… taki jak zwykle. Zapewne na to samo liczyła publiczność, która zjawiła się w liczbie około 300 osób. Nie zawiedli. Zagrali nowe utwory, takie jak „Make Them Suffer”, który spotkał się ze sporym aplauzem, ale nie zapomnieli też o klasykach jak „Gutted”, „A Skull Full of Maggots”, „Devoured By Vermin”, „I Will Kill You”, czy „Sentenced To Burn”. George Fisher jak zwykle szalejący na scenie, szybko złapał doskonały kontakt z fanami, ale nie ma sie co oszukiwać – w krajach, gdzie urzędowym językiem jest angielski ma większe pole do popisu. Patrząc na Alexa Webstera i Paula Mazurkiewicza odnosiłem wrażenie jakby w ogóle nie zmienili się od 10 lat. Kipi z nich energia, a precyzja z jaką wykonują kolejne utwory po prostu zdumiewa. Po cichu miałem nadzieje, że poza „świętą trójcą” z „The Bleeding” zaskoczą mnie może jeszcze jakimś dodatkowym utworem. „Fucked With A Knife” i „Staring Through The Eyes Of Dead” porwały nie tylko mnie, ale przy pierwszym z nich, przede wszystkim damską część publiczności, której utwór ten jest zawsze dedykowany. W pewnym momencie Corpsegrinder zapowiedział ostatni numer, którym był „Hammer Smashed Face”. Po ostatniej koncertówce stało się jasne, że wokalista pozwolił sobie na małe kłamstewko i czekało nas jeszcze starcie z „Stripped, Raped And Strangled”. Fani zgromadzeni w klubie Academy wpadli w amok. Dziewięćdziesiąt minut ludobójstwa w wykonaniu Amerykanów w zupełności wystarczyło. Zero bisów, ale chyba wszyscy obecni byli zadowoleni po tym co zobaczyli i usłyszeli. Jedyne mankamenty to te czysto organizacyjne, czyli miejsce, gdzie odbywała się impreza, które (nie tylko moim zdaniem) było nieco za ciasne, jak na 300 osób, które przybyły by zobaczyć zespół. Nagłośnienie, a może raczej panowie od nagłośnienia, dawali też o sobie znać, ale bez większych incydentów. „Kanibale” zrobili to co robią od ponad 20 lat – przyjechali, zmiażdżyli i odjechali. Do następnego razu.

Dla mnie nie był to jeszcze koniec muzycznych wrażeń tego weekendu. W niedzielę rano czułem już dreszczyk emocji na myśl o tym, że wieczorem będę mógł po raz pierwszy zobaczyć kolejną legendę death metalu – Suffocation. Zmieniło się miejsce koncertu – na pub, który wydawał się o wiele fajniejszą lokalizacją niż Academy. Po udanym „sforsowaniu” bramki udałem się pod scenę gdzie siódme poty wylewało lokalne Xenocide.

Lubię być zaskakiwanym i ten występ do takich właśnie należał. Zespół z Dublina zaprezentował kawał solidnego deathmetalowego rzemiosła przeplatanego thrashmetalowymi wpływami. Charyzmatyczny wokalista Dave potrafił porwać publikę i sprawić, że występ Xenocide można było uznać za bardziej niż udany. Jak się później okazało, zespół pracuje nad pełnym albumem i w okolicach świąt będzie już dostępny, więc warto zapamiętać nazwę Xenocide, bo może być to jeden z ciekawszych debiutów w najbliższych miesiącach. Po nich na scenie szybko rozłożyli się weterani dublińskiej sceny z Coldwar. Ich występ był poprawny, ale nie powalił mnie na kolana, choć jak można było zauważyć mają u siebie całkiem pokaźną liczbę fanów. Zabrakło ruchu scenicznego, bo death metal jednak tego wymaga, a muzycy Coldwar, poza ich wokalistą, stali jakby mieli buty z betonu. Przerwa techniczna nieco się przedłużała, a ludzie stawali się niecierpliwi. Miało to zapewne coś wspólnego z problemami technicznymi Mike’a Smitha. Ostatecznie, jak to wyjaśnił później Frank Mullen, Smith był zmuszony grać tego wieczoru na zmodyfikowanym zestawie perkusyjnym, na którym nigdy jeszcze w życiu nie grał. Ale to nie przeszkodziło Suffocation pokazać czemu są w pierwszej lidze death metalu od tylu lat. Ich występ był taki jak zakładałem – przebojowy i szalony. Frank ze swoja konferansjerką stworzył pewnego rodzaju osobistą więź z publicznością, a także nakręcał ją raz za razem do szalonych mosh pitów. Ja nie mogłem oderwać oczu od gry Smitha i Hobbsa. Amerykanie wykonali „Thrones Of Blood”, „Cataclysmic Purification”, „Blood Oath”, „Infecting the Crypts” oraz kilka innych kawałków, nie pozostawiając złudzenia, że ich muzyka na żywo robi jeszcze większe spustoszenie niż na płytach.


KORN – III: Remember Who You Are

„Twist” z drugiego albumu Korn to dla mnie definicja wściekłości w muzyce rockowej. Ten zespół w pewnym momencie był jednym z najciekawszych, jakie wydała na świat amerykańska scena rockowa i to jemu zawdzięczamy fakt, że nu metal był na ustach wszystkich. Tę nazwę wymieniali seryjni mordercy, sprzedawcy odzieży militarnej na bazarach, a także kobiety w czasie menopauzy. Pamiątam, że ostatni raz takie poruszenie wzbudziła ballada Metalliki „Nothing Else Matters”. Później największa zaleta Korn stała się ich przekleństwem. Chodzi o to, że panowie z Kalifornii od samych początków działalności byli zespołem poszukującym – siedmiostrunowe gitary, niekonwencjonalne użycie harmonii, typowa dla nich psychodelia i specyficzne wokale Jonathana Davisa uczyniły z nich gwiazdy. Korn mimo wielkiego sukcesu nie porzucił eksperymentów, czego przykładem (niestety) płyta „Untouchables”, akustyczne wersje hitów nagrane dla MTV i poprzedni album bez tytułu. „Take a Look in Mirror” wydana w 2003 roku miała być nawiązaniem do początków zespołu, ale każdy zorientowany w temacie wie jak sie to wszystko skończyło – nijak, mimo kilku naprawdę solidnych numerów. Do sklepów trafił właśnie krążek „Korn 3: Remember Who You Are” i ciężko było nie mieć obaw o jego jakość.

“Korn III – Remember Who You Are” to przede wszystkim powrót do Rossa Robinsona, człowieka pod którego okiem muzycy nagrali dwa pierwsze albumy. To producent, który z nawet najbardziej leniwych i kapryśnych muzyków wyciśnie siódme poty i zmusi do wzniesienia sie na wyżyny ich możliwości. Jak można było przeczytać w wywiadach z zespołem, ich nowy bębniarz Ray Luzier przekonał się o tym, że wystarczająco ciężko, to niewystarczająco ciężko dla Robinsona. Efektem tego są kapitalne partie perkusji na płycie, a ich brzmienie jest jednym z najlepszych jakie słyszałem od dłuższego czasu. Zespół przy nagrywaniu płyty zrezygnował z systemu Pro Tools i postawił na 24-bitowe analogowe brzmienie. Wynik tego zabiegu jest doskonale słyszalny, bo gitary Munky’ego i bas Fieldy’ego od samego początku atakują głębokim i potężnym brzmieniem, ale mimo całej swej mocy i ciężaru, selektywność instrumentów jest niesamowita. O wokalach Davisa można powiedzieć w zasadzie tyle, że nie zawodzą. Jedyna różnica w porównaniu z kilkoma ostatnimi płytami jest taka, że w każdym z utworów położona jest tylko jedna ścieżka wokali.

„Korn III – Remember Who You Are” to płyta, która – według zapowiedzi muzyków – miała być niejako nawiązaniem do wczesnych dokonań zespołu, chociaż jak mniemam to raczej opinia działu public relations w Roadrunner Records, który zgarnął pod swe skrzydła Davisa i ekipę. Prawdą jest, że płyta ma kapitalny start. „Oildale (Leave Me Alone)” to jeden z najlepszych numerów jakie nagrali w ciągu ostatnich 10 lat. Również „Pop A Pill” oraz „Move On” wyraźnie nawiązują do starego Korna. Ale specom od PR z Roadrunnera chyba nie udało się przesłuchać albumu do końca, bo słuchając zamykającego całość „Holding All These Lies”, czy przedostatniego „Are You Ready To Live?” da się odczuć lekką konsternację. Nie wiem czego pokazem miały być te utwory, ale na miejscu Korn lepiej byłoby wyrzucić je do kosza i zakończyć album kilka minut wcześniej. I tutaj wracamy do wspomnianej na wstępie bolączki Korn – eksperymentów. Potrafię docenić odwagę kapel, które wciąż poszukują nowych brzmień i środków wyrazu, ale kwartetowi z Kalifornii to po prostu często nie służy. Ich ewolucja powinna zakończyć się gdzieś na etapie „Follow The Leader”, a „Korn III – Remember Who You Are” pokazuje, że zespół dalej nie wie czego chce. Nie będę na nich wieszał psów, ale chętnych nie zabraknie. Mam taką teorię na temat tego albumu: jeżeli maciej już pierwszy odsłuch za sobą i znacie solowy krążek Briana „Heada” Welcha, zapewne dojdziecie do wniosku, że to co były gitarzysta Korn wnosił do zespołu, było na wagę złota. I to u niego lepiej szukać klimatu, którego zabrakło „Korn III – Remember Who You Are”.

Co Korn ma zrobić, by znów zaskarbić sobie uznanie fanów i krytyków? Nie posiadam recepty na pokonanie kryzysu wieku średniego, ale kopiowanie pomysłów z pierwszych trzech płyt chyba nie jest najlepszym rozwiązaniem. Nadal liczę, że w jakiś sposób pogodzą się z Welchem, a oryginalny perkusista David Silviera wróci z urlopu. Dopiero wtedy może być naprawdę ciekawie.


SLAYER – relacja z koncertu w Manchesterze, 30.05.2010

Idąc na ten koncert zastanawiałem się już co mógłbym napisać o Slayer takiego, czego nikt jeszcze nie napisał, a co byłoby godne uwagi. Ta myśl towarzyszyła mi w czasie ich występu, jak i w następnych kilku godzinach po koncercie. Doszedłem do prostego wniosku – to co miało być kiedykolwiek napisane o panach z L.A. zostało już dawno napisane. Nie będę więc oryginalny. Koncert w Manchesterze był dwukrotnie przekładany, ze względu na różne dziwne czynniki. W pewnym momencie przestałem się nawet łudzić, że pojawię się w Manchester Academy, bo bilety na poprzednie daty były całkowicie wyprzedane. Okazało się jednak, że organizator podał nowy termin, bilety trafiły do sprzedaży i…

Slayera – jak każdy fan muzyki metalowej doskonale wie – zobaczyć trzeba. To jedna z nielicznych kapel grających ekstremalną muzykę, która wciąż porywa tłumy, łączy fanów różnych gatunków, łączy pokolenia i od 29 lat (!!!) objeżdża świat pozostawiając za sobą tłumy ociekające krwią i potem. Slayer to kapela, która nie tylko nagrywa kapitalne płyty, ich DVD koncertowe to pozycja obowiązkowa, ale dopiero obecność na koncercie daje wyobrażenie o potędze ich muzyki. Skąd ta moc i energia? To już prawie trzy dekady, od kiedy ta kapela przetacza się przez świat i jedyne co można wysapać po ich występie to – „Slayer, k**** mać!!!”. Chyba tym co przyciąga ludzi na ich koncerty to nieprawdopodobna charyzma. Oni nie muszą robić teatrzyku na scenie, nie muszą na niej nic niszczyć, albo biegać jak po Laxigenie do kibla. Wystarczy że wyjdą, zagrają swoje, a Tom jak zwykle rzuci kilkoma dowcipami, żeby rozładować napięcie. Publiczność jest posłuszna muzykom, wszyscy są skoncentrowani, śpiewają razem z Arayą, wybijają rytm kawałków i dostają szału słysząc „Seasons In The Abyss”, „South Of Heaven” czy „Angel Of Death”.

Z okazji tegorocznych wojaży Amerykanie przygotowali kilka niespodzianek. Co prawda zabrakło „Bloodline”, ale w zamian dostaliśmy „Payback”; zagrali „Hell Awaits”, przy którym starsza część publiczności po prostu oszalała; były też „Cult” i „Jihad” z „Christ Illusion” oraz trzy nowe kompozycje z „World Painted Blood”. Wybór „Beauty Through Order” okazał się strzałem w dziesiątkę, jednak doskwierał brak „Playing With Dolls”. Jednak największym zaskoczeniem i chyba najmilszą niespodzianką było „Expendable Youth” z „Seasons in the Abyss”. W sumie zagrali około 17 kawałków, co jest naprawdę dobrym wynikiem, zważywszy że ostatnim razem, gdy gościli w Manchesterze jako headliner trasy Unholly Alliance, grali tylko godzinę. Nie wiem czy Slayer jest jak wino. Możliwe. Wiem jedno, ci faceci mimo niemalże 30 lat na scenie dalej się tym bawią. Slayer to doskonały przykład na to, jak cztery silne osobowości mogą porywać tłumy i skutecznie stawiać czoła własnej legendzie.


NEVERMORE – The Obsidian Conspiracy

Może od razu do rzeczy? Przecież na nową płytę chłopaki z Seattle kazali nam czekać ponad pięć lat! Chociaż po głębszym namyśle… Właśnie tego Nevermore na „The Obsidian Conspiracy” wam nie zaserwuje – niezdecydowania. Dane z ekipą nie wahają się i nie kalkulują, na to nie ma czasu, a co najlepsze – to nie w ich stylu. Nevermore to nie casting-band, to nie nowe fryzury co rok i szminka na ustach całująca speców od marketingu w wytwórniach w cztery litery. Nevermore to thrashmetalowa machina czerpiąca z lat 80. i dokładająca do swojej muzyki inne naleciałości.

Pewnie zadajecie sobie pytanie – co w ich muzyce zmieniło się przez ostatnie pięć lat? W zasadzie to…nic! I to jest moim zdaniem najpiękniejszy aspekt „The Obsidian Conspiracy”. Ta płyta jest jak siostra „This Godless Endevour”, nie bliźniaczka, siostra! Siostra mówię! Włączacie ją i od razu wiecie, ze to Nevermore. To cechuje wielkie kapele, oni ten styl mają, dobrze wiedzą o tym i wyrobili go dzięki latom ciężkiego grania. Lubicie Nevermore? Lubicie jak Loomis wyczynia cuda na swojej gitarze i gdy Dane błyskawicznie przechodzi z niskich do skrajnie wysokich partii, że jego struny głosowe prawie eksplodują? No to na pewno się nie zawiedziecie. Co więcej, założę się, że będziecie zachwyceni.

Paweł Parcheta